Opowieści o epidemii uzależnienia od porno są mocno przesadzone. Ale w interesie terapeutów. Dzień pobytu w amerykańskim ośrodku leczenia sekso- i pornoholizmu kosztuje średnio 677 dolarów. To potężny biznes.
– Czy wiesz, że pornografia może zmienić twój mózg? – czytam w niedawno wydanej po polsku książce "Pułapka porno" Wendy Maltz i właściwie nie wiem, jak odpowiedzieć na tak dramatycznie postawione pytanie. Owszem, domyślam się, że zmienia, tak samo jak wszystko, z czym się stykam, co mnie ekscytuje, interesuje lub podnieca. Mózg z tego, co słyszałem od neurobiologów, to organ niezwykle plastyczny, więc jeśli zapamiętałem, że istnieje ktoś taki jak aktor porno François Sagat, to musiały powstać połączenia neuronalne, które zapisały tę informację. I faktycznie – pornografia zmieniła mój mózg. Całe szczęście, bo bez zapamiętywania marny byłby mój los.
Jednak Wendy Maltz, amerykańskiej edukatorce seksualnej i terapeutce, nie spodobałyby się moje żarty. Jej zdaniem sprawa jest szalenie poważna, bo choć pornografia towarzyszy ludziom od tysiącleci, to jeszcze nigdy nie była tak łatwo dostępna jak dziś w zaciszu domowym za sprawą internetu. Szczerze mówiąc, nie znam się na historii porno aż tak dobrze, więc nie będę się spierać. Nie wiem, co było pornografią dla Sumerów, a co dla mieszkańców Jawy, domyślam się jedynie, że nie miało to nic wspólnego z filmem. To, co Wendy Maltz nazywa pornografią (czyli filmowanie i oglądanie czynności seksualnych innych ludzi), ma ponad wszelką wątpliwość życie krótkie.
Maltz wali z grubej rury. Mózgi osób namiętnie oglądających pornografię zalewają "takie substancje jak adrenalina, endorfiny i serotonina", zupełnie jakby to były jakieś nielegalne drinki, a nie produkowane przez sam układ nerwowy hormony. W konsekwencji – ciągnie Wendy – gospodarka dopaminowa (kolejny niepokojący termin) zostaje zaburzona, organizm nie nadąża z jej produkcją i masturbujący się nieszczęśnik staje się nieuchronnie turbonieszczęśnikiem. Dla Maltz nie ma żadnej różnicy między kokainą, heroiną, alkoholem i pornografią. Wszystko to niszczy ciało, zżera mózg, uniemożliwia tworzenie miłosnych relacji, a te, które jakimś cudem zaistnieją, nieodwracalnie niszczy. Kto się pornografią karmi, ten musi się od niej uzależnić – uważajcie dziewczynki i chłopcy. Koniec i kropka.
Kim jest seksoholik
Ubolewania Maltz nad pornoholikami zakleszczonymi w miłosnym uścisku z własnym laptopem wpisują się w szerszą, naukową dyskusję o tym, czy rzeczywiście mamy do czynienia z nową formą uzależnienia. I czy tak zwane kompulsywne zachowania seksualne rzeczywiście można nazywać "seksoholizmem".
Trzeba wyjaśnić problem natury leksykalnej. "Seksoholik" powszechnie kojarzy się z rekordzistą zaliczającym tysiące partnerów. Tak bywa, ale częściej pomocy terapeutycznej szukają tacy, którzy obsesyjnie się masturbują pod pornosy. To z ich blokadami i lękami spotykają się terapeuci, sprowadzając je do popularnego "seksoholizmu".
Tyle że problemy takich pacjentów w niczym nie przypominają choroby alkoholowej czy uzależnienia od heroiny. Mogą mieć, co prawda, otarcia narządów płciowych, ale raczej nie będą mieli zniszczonych organów wewnętrznych. Mogą się zmagać z poczuciem winy, ale mało prawdopodobne, by po masturbacyjnej sesji zabili kogoś, kierując samochodem. Mogą mieć problemy w relacji, ale trudno powiedzieć, na ile związane z samą pornografią i masturbacją. Zmagają się z lękiem, ale to jeszcze nie znaczy, że w ich układzie nerwowym zaszły te same zmiany, co u alkoholików czy heroinistów.
Na pewno? – zapyta ktoś czujny. Przecież niedawno było głośno o badaniach przeprowadzonych przez Valerie Voon, doktorantkę Uniwersytetu Cambridge. Obejrzała ona w rezonansie magnetycznym mózgi 19 mężczyzn, u których zdiagnozowano kompulsywne zachowania seksualne. Wyszło jej wyraźnie, że ich obraz przypominał to, co znano z badań nad uzależnieniami od kokainy. Oglądanie pornografii aktywowało ten sam region mózgu, który wykazywał patologiczną aktywność także u osób uzależnionych od narkotyków. W grupie kontrolnej reakcje na ten sam bodziec były słabsze.
Czy badanie dowodziło, że pornografia uzależnia? Nie. Czy miało taki cel? Nie. Czy pozwalało stwierdzić, że oglądanie porno prowadzi do patologicznych zmian w mózgu? Nie. Voon wyraźnie to podkreślała. Jej badanie było przyczynkiem do postawienia kolejnej tezy badawczej, mówiącej o tym, że być może kompulsje i uzależnienia są jakoś powiązane z aktywnością określonych ośrodków mózgowych. Ale jak powiązane? Tego Voon nie miała w planach ustalać. Nie szukała też odpowiedzi na pytanie, co tu jest przyczyną, a co skutkiem, nie zakładała, że aktywność określonych rejonów mózgu powoduje uzależnienie lub kompulsję. Ustaliła jedynie korelację. A to nie to samo co rozwikłanie całej zagadki.
Podobne są wnioski z badania przeprowadzonego przez Simone Kühn i Jürgena Gallinata z niemieckiego instytutu Maxa Plancka. Tu także użyto rezonansu. Mózgi mężczyzn oglądających pornografię również w tym badaniu wydały się patologicznie zmienione, ale to nijak nie pozwalało stwierdzić, czy stały się takie wskutek oglądania pornografii czy były odmienne już wcześniej, a poszukiwanie silnej ekscytacji to konsekwencja tych odmienności. Naukowcy wyraźnie zaznaczyli, że na podstawie ich badań nie da się ani obronić tezy o istnieniu sekso- lub pornoholizmu, ani jej zaprzeczyć.
Co ciekawe, Wendy Maltz z zachwytem skomentowała te doniesienia na swoim facebookowym profilu, widząc w nich oczywisty dowód na uzależniającą moc pornosów. Nie ona jedna, zresztą.
Zupełnie zapomniano o wcześniejszych badaniach Nicole Prause z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zamiast obserwować, które części mózgu odpowiadają na bodziec, próbowała ustalić, kiedy dochodzi do reakcji. Przebadała 40 osób szukających pomocy terapeutycznej, czując, że za dużo czasu poświęcają pornografii. Każdej pokazywano serię obrazów o różnym charakterze, od neutralnego do pornograficznego, równocześnie "nasłuchując" ich fal mózgowych elektroencefalografem.
Spodziewano się, że po ekspozycji na obraz seksualny wystąpi charakterystyczna, silna odpowiedź mózgu. Taka, jaka występowała u heroinistów, którym pokazano obrazki powiązane z ich nałogiem. Jednak w badanej grupie nic takiego nie zachodziło. Więc w końcu uzależnieni czy nie? Prause w rozmowie z magazynem "Time" stwierdziła, że być może całe to gadanie o uzależnieniu robi więcej złego niż dobrego, spychając ludzi ze specyficznymi kłopotami do kategorii porno-ćpunów. "Ale to wcale nie znaczy, że nie potrzebują pomocy" – zaznaczyła.
Zawsze jest czas na seks
Wydaje się, że gdy cały świat dyszy z niecierpliwości, oczekując prostej odpowiedzi na pytanie: "uzależnia czy nie uzależnia", naukowcy grzebią się w nieciekawych subtelnościach. A co gorsza, usiłują także wmówić porządnym ludziom, że na dobrą sprawę cała nasza wiedza o narkotykach jest mocno uproszczona. Dość powiedzieć, że z tych wszystkich, którzy piją dużo i często, uzależnia się jedynie 10 proc., i w dodatku nie wiadomo dlaczego. Za dużo pili czy też byli genetycznie podatni? Prof. Carlton Erickson, farmakolog i toksykolog z Uniwersytetu Arizony, sugeruje, że najpewniej obie odpowiedzi będą poprawne, trudno powiedzieć, która bardziej. Nauka o uzależnieniach wciąż ma wiele do odkrycia.
Tak samo jak psychologia i seksuologia, gdy przychodzi do rozmowy o pornografii. Podczas gdy jedni tak jak Wendy Maltz krzyczą, że szkodzi, inni stawiają tezę, że być może właśnie pomaga. Taką tezę upublicznili niedawno Peter Finn, badacz uzależnień z Indiana University, psycholog David Lay i wspomniana Nicole Prause. Ich zdaniem pornografia tworzy łatwe ujście dla erotycznego napięcia, oswaja z seksualnością i uwalnia od przymusu ryzykownego eksperymentowania. Niektórym taki erzac jest potrzebny. Co się zaś tyczy uzależnienia od porno i masturbacji, to należy je włożyć między bajki. Kompulsje seksualne, choć występują, są raczej rzadkością. Szacunki amerykańskie mówią o 0,6 proc. populacji kobiet i 0,8 proc. mężczyzn deklarujących, że ich zachowania seksualne utrudniają życie. Opowieści o epidemii należy uznać za przesadzone.
Skąd się właściwie wzięły? Cóż, tutaj nasi badacze pozostają bezlitośni. W swoim tekście zatytułowanym wymownie „Cesarz jest nagi: rewizja modelu » uzależnienia od pornografii «” opublikowanym w czasopiśmie „Current Sexual Health Reports” obwiniają środowisko terapeutyczne. Cena jednego dnia w przeciętnym amerykańskim ośrodku leczenia sekso- i pornoholizmu to 677 dolarów. Rekomendowany czas pobytu: od dziewięciu dni do dziewięciu miesięcy. Metody terapeutyczne: od psychoterapii po farmaceutyki stosowane w leczeniu alkoholizmu, depresji oraz bulimii i anoreksji. To potężny biznes znajdujący sojuszników w tradycyjnie niechętnych pornografii środowiskach religijnych i konserwatywnych.
Oglądajcie więc sobie spokojnie – mógłby ktoś podsumować. Może tak, a może nie. Choć na razie wiele wskazuje na to, że od oglądania pornografii nie wylądujemy na OIOM-ie, warto pamiętać, że to bajkowa fantazja. Pornotopia, w której pytanie: "która godzina?", zawsze prowadzi do odpowiedzi, że czas na seks. Nic się nie stanie, gdy się tam raz na jakiś czas zajrzy. Ale wyprowadzka na stałe nie ma większego sensu. W każdej fantazji można się zakochać. W tym wypadku chyba nie warto, nawet jeśli smoki opisywane przez Wendy Maltz tak naprawdę nie istnieją. To tylko porno. Nic więcej.
Źródło: wysokieobcasy.pl