Data publikacji:

Jeden na dziesięciu Polaków cierpi na depresję. Jednocześnie 80 proc. rodaków uważa się za „bardzo lub dosyć szczęśliwych”. Wniosek? Albo nasze społeczeństwo jest niezwykle spolaryzowane, albo mieszkańcy kraju nad Wisłą sami się oszukują.

Na początku września tego roku polskie media powtarzały jak mantrę słowa profesora Philipa Zimbardo. – W Polsce wyjątkowo duży odsetek dzieci i młodzieży zmaga się z poważnymi zaburzeniami – mówił psycholog dziennikarzom z „Rzeczpospolitej”. Liczba uczniów, którzy mają lub mieli poważne problemy emocjonalne związane z nauką, rzeczywiście jest imponująca: do takich doświadczeń przyznaje się aż co piąty z pięciu milionów uczęszczających do szkół.

Trochę wcześniej, bo w lutym, głośno było o „stanie przewlekłego zmęczenia”, który rozpoznał u polskich pracowników profesor Bartosz Łoza z kliniki psychiatrii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Według Łozy właśnie to zjawisko powoduje, że chociaż Polacy pracują więcej i dłużej niż inni Europejczycy, to ich praca jest o jedną trzecią mniej efektywna.

Kilkakrotnie podnoszono alarm w mediach dla panów. Ostrzegano przed męską depresją, która częściej niż ta kobieca kończy się samobójstwem, za to jest trudniejsza do zdiagnozowania. Przesiąknięci stereotypem silnego, zdrowego mężczyzny, panowie mniej chętnie wyrażają swoje zmęczenie i niezadowolenie z życia, a co za tym idzie – rzadziej otrzymują pomoc.

Dwie twarze Polaka
Według Zespołu ds. Walki z Depresją, działającego przy Ministerstwie Zdrowia, na depresję choruje jeden na dziesięciu polskich obywateli, a tylko połowa z nich otrzymuje jakąkolwiek fachową pomoc. Część w ogóle nie szuka porady medycznej, część szuka, ale dostaje błędną diagnozę.

Skąd w takim razie tak duży odsetek Polaków deklarujących satysfakcję z przeżywania codzienności? Według raportu „Diagnoza społeczna 2013” ponad 80 proc. z nas uważa się za „bardzo lub dosyć szczęśliwych”, a 79 proc. jest zadowolonych z dotychczasowego życia.

Być może dysonans wynika z tego, że jakiś ułamek badanych czuje opory przed zaznaczeniem w ankiecie opcji „nieszczęśliwy” i woli zaklinać rzeczywistość. Nad taką możliwością zastanawia się dr Dariusz Wasilewski, psychiatra. – Część pacjentów w ogóle nie uświadamia sobie, że problem depresji realnie ich dotyczy. Polacy często powtarzają sobie, że „życie jest ciężkie”, a „każdy niesie swój krzyż”. Nie zdają sobie sprawy, że może być inaczej – tłumaczy specjalista.

Istnieje też grupa pacjentów skrępowanych własną chorobą. – Leczenie psychiatryczne jest w Polsce wciąż demonizowane. Psychiatra to dla przeciętnego Polaka ekspert od „czubów” i „wariatów” – zauważa dr Wasilewski. – Dzięki różnym akcjom edukacyjnym obraz psychiatrii powoli się zmienia, jednak wielu pacjentów nadal ma duże opory przed przekroczeniem progu gabinetu czy przyznaniem się do leczenia.

Innym wytłumaczeniem może być amerykanizacja polskiego społeczeństwa, w którym konsekwentnie rozpowszechnia się zachodni wzorzec „keep-smilingowych” relacji. Ale to tylko niesprawdzona teoria. Pewne jest natomiast, że – jak zauważa dr Wasilewski – nie rośnie liczba przypadków zachorowań na depresję endogenną, czyli wrodzoną. Wzrasta tylko zachorowalność na depresję o podłożu zewnętrznym, wywołaną stresem i pędem życia. A w parze z większą zachorowalnością idzie zwiększona liczba samobójstw.

Depresja jako choroba śmiertelna
Eksperci informują, że wśród pacjentów, u których zdiagnozowano ciężką depresję, 40-80 proc. ma myśli samobójcze, 20-60 proc. podejmuje próby odebrania sobie życia, a około 15 proc. się to udaje. Trudno stwierdzić, jak duży odsetek wśród wszystkich samobójstw stanowią te spowodowane zaburzeniami depresyjnymi.

Wiadomo jednak, że tylko w zeszłym roku w Polsce stwierdzono prawie 6 tysięcy przypadków zamachów samobójczych, z których ponad 4 tysiące zakończyły się zgonem. WHO podaje, że każdego roku z własnej ręki ginie prawie milion osób, a to oznacza, że codziennie świat odnotowuje blisko 3 tysiące takich przypadków. Bardziej obrazowo: co czterdzieści sekund gdzieś na świecie zabija się człowiek.

Na tym nie koniec groźnych efektów wzrostu zachorowań na depresję. Działacze fundacji ITAKA alarmują, że jedną z najczęstszych przyczyn zaginięć jest właśnie depresja i inne zaburzenia nastroju, dodając, że „spośród zaginionych chorujących na depresję, zdecydowana większość zaginęła w dniu lub tuż przed wizytą u psychiatry”. Z tego powodu ITAKA przeprowadziła już kilka kampanii antydepresyjnych: ostatnia, rozpoczęta w lutym tego roku, promowana była hasłem „Mężczyźni też płaczą”. Fundacja uruchomiła także Antydepresyjny Telefon Zaufania.

Ludzkość w depresji
Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) szacuje, że na depresję cierpi dzisiaj 350 milionów mieszkańców globu, czyli około 5 proc. całej ludzkiej populacji. Na Starym Kontynencie odsetek ten jest wyższy i według Europejskiego Kolegium Neuropsychofarmakologii wynosi nawet 7 proc.

Nic w tym dziwnego, bo depresja najczęściej dopada obywateli państw wysoko rozwiniętych. Jak informuje portal bezdepresji.pl, najwyższy odsetek zachorowalności na tę chorobę odnotowuje się obecnie w Stanach Zjednoczonych, Francji i Holandii; z depresją zmagał się też co piąty Niemiec. Wśród zdiagnozowanych jest zauważalnie więcej kobiet, szczególnie w wieku 35-44 lat – takie przypadki stanowią niemal jedną czwartą wszystkich zachorowań. Statystyki wykazują też, że osoby urodzone po 1960 roku są obarczone ponad dziesięciokrotnie wyższym ryzykiem zachorowania na depresję niż te urodzone w latach pięćdziesiątych i wcześniej.

Depresja zajmuje dzisiaj czwartą pozycję na liście największych problemów zdrowotnych współczesnego świata. Eksperci ze Światowej Organizacji Zdrowia przewidują, że do 2020 roku awansuje na miejsce drugie – wyżej plasuje się już tylko choroba niedokrwienna serca.

źródło: natemat.pl